Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— A w pokoju pani niema nikogo? zapytał, ja potrzebuję tam wejść... po książkę.
— Do którego pokoju? zapytała Anulka.
— Jakto? dlaczego? przerwał Orbeka.
— Tak, bo pani jeden pokój zawsze zamyka.
Uderzyło to Orbekę, bo dawniéj nigdy żaden nie bywał zamknięty, ale bojąc się dać posądzać ludziom o niedowiarstwo — zamilkł...
— No, to niepotrzeba, rzekł, nic, już nic.
Anulka błądziła jeszcze długo: zbierała obiad, krzątała się, potem widząc go tak pogrążonym w smutku, wyszła.
Ale w kwadrans wbiegła nazad.
— Proszę pana, pokój był zamknięty, zawołała p iesznie, ale pani widać klucz zapomniała we drzwiach, a n może wejść.
— Dziękuję! rzekł Orbeka.
Po wyjściu Anulki, pasował się z sobą czas jakiś, naostatek, jakby pchnięty siłą nieznaną, pobiegł po schodach, wprost do tego tajemniczego pokoju.
Już się zbliżał ku drzwiom po cichu, gdy ujrzał je nieco przymknięte i z wnętrza usłyszał wesołe śmieszki kobiece. Były to dwie garderobiane pani, które korzystając także z pozostawionego klucza, oglądały widać kryjówkę; posłyszawszy chód, wybiegły, śmiejąc się do rozpuku, gdy postrzegły Orbekę i znikły.
Walenty stał jeszcze w progu nie pewien co ma począć, potem, znowu prawie mimowoli, wsunął się do buduaru.
Pokoik ten, w którym dla formy stał klęcznik, był ślicznie przystrojony, nic w nim na oko ani tajemniczego, ani dziwnego nie pokazywało się. Klomb z wazonów osłaniał jeden kącik, po za nim było przejście, wiedziony instynktem wszedł tam Orbeka,