Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie ta najantypatyczniejsza istota, była nieustanną męczarnią. Uciekałem przed nim z domu.
Mira miała ulubieńszych z innych względów wielbicieli, bo bez tych nigdzie i nigdy obejść się nie mogła, ale Radipulo był dla niéj wprost spekulacyą. Śmiała się z niego za oczy, udawała go i szydziła... przyjmowała najczuléj...
Stary przywiązał się do niéj jak pies.
Zdaje się, że naówczas już obiecał się z nią ożenić. Szło o to jak zerwać ze mną, niepozbywając się tego co było moje.
Pożycie stawało się codzień przykrzejszém, kłótnie i wymówki nieustannie je zatruwały. Bywały chwile, żem mimo największéj cierpliwości, dochodził do gniewu, oburzenia i rozpaczy.. zrywałem się, już chcąc uciekać, porzucić ją... ale niemiałem na to siły. Nazajutrz kładłem znowu jarzmo i dźwigałem je bezwstydnie.
Co téj istocie dawało taką niepojętą przewagę nademną? nie wiem, może to, że umiała być jednego dnia najnielitościwiéj złośliwą, a zaraz potem czułą, łagodną, nawet pokorną. Nigdy dzień młodéj wiosny ze swą pogodą, słońcem, śniegami i deszczem, grzmotami i gradem nie był kapryśniejszym nad nią.
Dopóki chciała mnie trzymać na uwięzi do ostatka, wyczerpując mienie, zasoby, siły, życie, zdrowie, dopóty leżałem u stóp jéj związany.
Nareszcie jednego dnia, gdy zażądawszy pieniędzy, postrzegła, że ich już nie miałem i mieć nie mogłem po tylu stratach, chyba ze sprzedaży domów.. zrobiła mi scenę.. najprzykrzejszą a razem najdziwniejszą w świecie.
Począwszy od wymówek, żem ją wtrącił w położenie fałszywe, że obiecywałem z razu ożenić się z nią (co było fałszem) a dotrzymać słowa nie chciałem...