Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla takich kobiet niema nic nie podobnego, zrujnowanie bankiera, zamęczenie człowieka... to fraszki, mówił Pierski, widzieliśmy już nie takie sprawy tych białych rączek i tych śmiejących się oczek dziecięcych.
Otóż, dodał, póki sepultury mi nie pokażecie i świadków, że ją pogrzebiono, ja zawsze z moim klientem będę się miał na ostrożności. Gdyby ten szatan wrócił, skórę by mu zdarł z kości, i sprzedał za bilet do loży w teatrze.
— Ale nierozumiem cię — przerwał Sławski — o cóż idzie?
— Jeźli podzielasz moje obawy i ostrożności, i zgadzasz się na potrzebę pewnéj kurateli nad Orbeką, to mnie natychmiast lepiéj zrozumiesz?
— Zgadzam się na co chcesz, bo znam twoje poczciwe serce i głowę do interesów.
Pierski śmiejąc się, ścisnął go za rękę.
— Rzeczy tak stoją. Krzywosielce nie są ani sprzedane, ani zastawione, ani odłużone, czekają na swego pana i zdaje mi się nawet, że staruszek Jaś tam żyje, sprzęty z kurzu ocierając.
Sławski ucieszony uścisnął aż opasłego prawnika, który się śmiał i mrugał oczyma widząc jaką radość sprawił.
— To nie dosyć jeszcze, rzekł — manewrowałem tak, szepnął Pierski, żem pod rozmaitemi pozorami, odszarpując to tu, to tu po troszę, wyratował od zguby.. zgadnij ile?
— Ojcze! może z tysiąc dukatów, a! toby się tak przydało! wszak mu braknie pierwszych wygód!.. a ta sierota...
— Jaka sierota? spytał Pierski ponuro, czy jest znów co innego?
Sławski począł mu opowiadać.