Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Biedny sługa jadąc po pana, zabrał był z sobą wychowańca, aby się nim pochwalić, a może Orbece lepsze ich, spokojne czasy przypomniéć.
Młody Nero, jak się zdaje w prostéj linii potomek swego poprzednika, przypominał go sierścią, charakterem i obyczajami. Nie widział on nigdy Orbeki, ale instynktem odgadł w nim przyszłego pana i łasił mu się uprzejmie.
— Ha! więc wszyscy jak stojemy, do Krzywosielec — zawołał pan Walenty — już ty mi Sławski tego nie odmówisz, żebyś mnie choć nie odprowadził na moje stare śmietnisko.
— No — ja, odparł Sławski — ja wam tam tak bardzo potrzebnym nie jestem, ale.. już choć poźniéj odwiedzę.
— Nie, nie — pojedziesz z nami.
— Zobaczemy, naprzód Lafontaine osądzi, czy jechać możesz...
— Ja go słuchać nie myślę, przerwał Orbeka.
Rozmowa dosyć wesoła przeciągnęła się ku wieczorowi. Jan długo nie opuścił progu, rozpowiadając szeroko dzieje Krzywosielec, bo mu się zdawało, że tam wszystko pana jego tak obchodzić musi, jak jego obchodziło. Wszystkie śmierci, narodziny, wesela, gospodarskie klęski, powalenie staréj gruszy przez wicher w nocy, pożar chaty Osypowéj, kradzież pośladów ze szpichlerza, pęknięcie deki na fortepianiku, i t. p., z potrzebnemi szczegóły i okolicznościami obszernie zostały opowiedziane. Nie rychło Jan się dał zaciągnąć na wieczerzę do panny Anny.
Znajomość między nim a nią choć zrazu się zwiastowała trudną, bo Jan był jakoś kwaśny i niedowierzający, wprędce jednak poszła jak najlepszą drogą. Jan poczuł serce i zrozumiał, a raczéj odgadł położenie i jak w początku okazywał się niechętnym, tak