Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Ona zaczęła się śmiać, sucho, chłodno, przymuszonym śmiechem, najzjadliwszego szyderstwa.
— Czego waćpan chcesz jeszcze odemnie? zawołała tupiąc nóżką — nie dosyć goryczy jeszcze wlałeś w życie moje, nie dość poświęcałeś mnie swéj bydlęcéj passyi, nacierpiałam się dość i chcę być raz wolną od tych żebraczych jego uwielbień. Wiedz waćpan raz na zawsze, żem go nie kochała nigdy, na chwilę, żem go oszukiwała zawsze, żem cię znosić nie mogła... że okoliczności przykre, upokarzające, zmusiły mnie nieszczęśliwą uledz jego nieznośnemu natręctwu...
— Miro! Miro.. litości! wołał Orbeka, ja wiem to wszystko.. pocóż nóż topisz mi w sercu? Pomyśl, jaż to byłem przyczyną twoich nieszczęść? niczem-że nie zasłużyłem na wspomnienie lepsze?
— Idź waćpan, proszę, idź i na oczy mi się nie pokazuj więcéj — dodała, nie znamy się, nie znaliśmy się nigdy! żegnam go! brzydzę się waćpanem.
— Na miłość Bożą! krzyknął, rzucając się Orbeka — dwa słowa tylko — dlaczego powróciłaś? co się stało? Jesteś znowu sama? nieszczęśliwa powiadasz? w potrzebie może? ja... ja... ja mam... ja mogę...
Potrzeba było widziéć jak te ostatnie wyrazy, wyszeptane bojaźliwie, nagłe wrażenie uczyniły na przebiegłéj kobiecie. Ona i Lulier spojrzały po sobie. Mira się zawahała, wstydziła się pokazać nagłą zmianę, a wiadomość ta, że człowiek, którego zrujnowanym sądziła, jeszcze coś miał, gdy ona goniła ostatkami, zachwiała jéj postanowieniami. Czuła, że może skorzystać jeszcze...
Przyjaciołka przyszła jéj w pomoc.
— Ale moja droga, rzekła — nie bądź bo tak okrutną, możecie się rozstać bez gniewu, et en bons amis d’autrefois.
Mira ocierała już łzy, które miały stanowić