Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

i śpiewów ptaszęcych, zdawał mu się rajem, z którego miał być wygnanym.
Przypomniał sobie przechadzki swe, marzenia i muzykę i malarstwo i książki.
— A to są jedyne przyjemności życia — rzekł, po których nie ma przesytu, nie zostają męty, wiecznie się pije i pragnie, a dusza wychodzi czystą, coraz przejrzystszą, coraz silniejszą, jakby przysposobioną do lepszego świata.
Zerwał gałąź bzu, która go oblała chłodnemi łzy nocy i deszczem zwiędłych kwiatuszków, i powlókł się do swojego klawikordu. Leżała na nim ulubiona sonata Beethowena, jedna z tych jego ostatnich, natchnionych walką niewysłowioną uczuć i myśli w chaotycznym boju, boleścią rzucających się ku Bogu. Było w niéj całe życie człowieka. Allegro jego młodości, świeże i wonne, Largo rozkochane, Menuet uczty i wesela, potem jakby na szyderstwo urywek pogrzebowego marsza i finał pełen marzeń i tęsknot starości, choć pełen jeszcze niedogorzałego życia.
Dla Orbeki ta sonata była niemal własną jego historyą, wyśpiewaną mu jaśniéj, niż on sam wypowiedzieć ją umiał, usiadł i palce same pobiegły po klawiszach z tą niewysłowioną energią, jaką ma człowiek tylko w wybranych chwilach życia, czując się spotęgowanym, jakby czemś wyższem nad siebie, czemś od siebie samego lepszem.
A gdy skończył grać, postrzegł się dopiero, że po rozpalonéj jego twarzy, strumieniem płynęły łzy gorące, łzy, jakich dawno nie ronił. Zlewał on niemi tę drogę którą miał przechodzić, która ciągnęła go a była dlań straszną, kusiła go i przerażała, wabiła i odstraszała razem.
Ale już stary człowiek wczorajszy, ustępował z jego piersi, nowemu nieznajomemu! O! bo upoka-