Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż? — spytał naiwnie Roman.
— Niespokój w duszy.
— A jak ma być spokój, kiedy człek pracuje, i rok cały przepociwszy się na zimę i wiosnę, ledwie kawałek ma chleba?
— Wam na to nie narzekać — odezwała się Kulina — bo wy macie dwuletnie żyto.
— Ja, ale drudzy nie mają — wszystko to jedno. Dziś u mnie jest, jutro nie stanie. I mnie zniszczą, jak tamtych poniszczyli, co z samopłużnych na ogrodników poprzechodzili.
— Cyt! — rzekła stara — a nu kto podsłucha?
— Ja to im w oczy powiem.
Kilka tak razy rozmowa różnie poczynana, zawsze się na użaleniach kończyła; ilekroć zejdą się wieśniacy nasi, muszą wypowiedzieć, co im na sercu cięży. I nie dziw — starga wzdyma na chwilę żal i podnosi, ale potem lżej po niej.
Poczęły się częstowania w koło, kieliszek chodzić zaczął i utyskiwania z nim razem. Każdy opowiadał swoje dzieje, swoje utrapienia; przytomni często sami stękając, z cudzych przygód się śmieli.
Jest litość w ich sercach, ale nie znajdziesz jej często na ustach; ztąd najfałszywsze wypływają sądy. Łatwiej się jej czynem objawić, niż wysłowić.
Obraz, jaki w tej chwili wnętrze chaty przedstawiało, wart był pędzla malarza, tak oryginalny i malowniczy. W pośród ogorzałych wieśniaków, biała, piękna twarz Ostapa jaśniała smutkiem i powagą obleczona, obok niej siwobrody Roman, zgrzybiała Kulina, rumiana i uśmiechająca się Zoja, smętna Fedkowa, ponury mąż jej, szyderski Janko — grupowali się w jedną całość, na tle ciemnem, głębokiem chaty, żywemi blaski oświeceni. Zoja nie spuszczała z oka Ostapa; wesołe dziewczę; pamiętało chłopięciem i kochała dzieciną będąc jeszcze. Teraz odzywały uczucia na widok dorodnego mężczyzny; ale bojaźliwie rachując, jak daleko było od niego do niej. Sto razy niebieskie oko kierowało się ku niemu i zwracało ku ziemi, poprawiała włosy, spoglą-