było wschody brudne, zbłocone i ciemne W głąb ciągnął się dziedziniec brukowany, pełen śmiecia i gnojów, a na około wnętrznych ścian kamienicy ciągnęły się z piérwszego piętra chwiejące galerje, na które wychodziły ciemne okna tylnych mieszkań. Gdzie niegdzie z górnych piętr spuszczała się w dół rynna drewniana, po któréj ściekały wiecznie zlewane nieczystości i pędziły środkiem dziedzińca łącząc się z rzeczułką płynącą w bramie domostwa. Chude psy wałęsały się na śmieciskach, a koty miauczały na dachach.
Dwaj bracia pominąwszy wschody na prawo idące w kamienicę, weszli daléj w dziedziniec i galeryą udali się aż do drzwi w końcu na lewo położonych. Karol idący przodem zastukał raz, dwa, trzy; stukanie rozległo się po kamienicy, w któréj chwilą wprzód głęboka panowała cisza. Kilka kotów zbudzonych przebiegło galerjami, zamiauczało i znikło. Stara baba wysadziła głowę z jednego okna i chropawym głosem odezwała się:
— A kto to tam?
— To ja.
— To ty! a! zaraz otworzę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.