żéj moim. Za grobem Karolu, ty już moim nie będziesz?
Karol porwał się jakby go co rzuciło, wyrwał się z objęć dziewczyny, przeszedł parę razy po izbie miotany wyraźną niespokojnością, i rzekł cicho nareszcie:
— Któż wie co będzie za grobem? może — może i tam się spotkamy!
— A wolnoż tam będzie kochać? spytała dziewczyna.
— O! nie wiem tego.
— Mój drogi! czegożeś taki smutny? — chodź, chodź, siądź na moich kolanach, pocałuj mnie, patrz jakim ogniem twarz mi pali. A serce, serce! tam taki pożar! tam co się dzieje, nie wypowiem. Chodź, chodź mój drogi!
I porwała go za ręce i mimo woli prawie pociągnęła do kanapy, posadziła przy sobie, objęła białemi rączkami, jak brzoza wieszająca się na smutnéj jodle, i palącą ogniem twarz swoją przyłożyła do jego twarzy i usta wkleiła w jego usta. Oczy Karola zaiskrzyły się, uchwycił ją wpół, powtórzył roskoszny pocałunek, pochylił głowę na jéj piersi i westchnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.