Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo to ja tak mogę was opuścić? spytała Anusia uśmiéchając się — a co wy poczniecie beze mnie.
— O! o! bo już myślisz, że sobie rady nie dam bez ciebie. Co mi za wielka sztuka! A dużoż to koło mnie chodzenia, pewnie koło twoich kóz więcéj! Nie jem wiele, ognia sobie i sam rozpalę, krupniku upryszczę; a tylko mi trochę tęskno będzie — ale cóż robić!
— I dalibyście pokój bać się tego panicza! a co on mnie zrobi? Ot pożartował i po wszystkiém.
Stary spójrzał na Marka, jakby mu co chciał powiedzieć, czego przy Anusi nie śmiał, i poruszył ramionami.
— Już kiedy mówię, to mnie słuchać potrzeba — odezwał się, jutro przed świtem pójdziesz do Jeremjaszowéj i do Wniebowstąpienia tam posiedzisz.
— A jak mi Bóg miły, nie wytrzymam nie widząc was!
— No! to tam kiedy w słotę i plochę, ukradkiem zejdziesz do mnie. — A jutro ot, ten dobry podróżny, z daleka cię przeprowadzi.
— Wy bo mnie dziaduniu, macie koniecznie za dziecko! Albo to ja sobie rady nie dam? O! ho! naprzód tylko ja i moje kozy znają jak ja wszystkie ścieżki i ścieżynki, powtóre wiatr mnie chyba dogoni.
— A koń? spytał stary.
— Koń tam nie przejdzie, gdzie ja.
— Koń przejdzie wszędzie, gdzie człowiek przejść może — dodał stary wzdychając.
Teraz Anusia spójrzała na Marka, jakby mu powiedziéć chciała, że stary sam nie wié czego się boi.
— Po co ja mam tam siedziéć u Jeremjaszowéj? dodała, albo to mnie myślicie nie tęskno za moją chałupką, za wami, a nawet za kozami memi? Ja tu tak przywykłam od dzieciństwa, tak znam każdy kamyk i krzaczek, każde