Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zmiłujcie się, listy czy gotowe? — rzekł Morochowski, zbliżając się do stołu.
— Wszystko w porządku! — sucho i sztywno rzekł głosem ostrym Wyrzykowski.
Obok wielkiej izby była pomniejsza dla sekretarza; do tej z sobą wziął p. Felicjana przybyły, a oczy kancellistów poszły za nim zazdrosne. Z młodszych, jeden korzystając z tego, że go nie widziano, pokazał dwie figi odchodzącym; drugi się skrzywił dziwacznie. Wyrzykowski nadęty, pogardliwym wzrokiem strzelił za sekretarzem i siadł zamaszysto, aż ława pod nim zatrzeszczała. Podparł się na stole, zadumał... Klienci, którzy oczekiwali na Morochowskiego, zaczynali się cisnąć; kancellarya się napełniała, Wyrzykowski nadawał sobie minę człeka, który gra rolę znaczącą i wie o niej.
Sobek z robotą daną sobie wyszedł z bocznej izdebki i na rogu stołu się do niej zabrał. W milczeniu mierzyli go oczyma towarzysze broni, Wyrzykowski tylko jak siedział tyłem, tak się nie odwrócił. — Było to wypowiedzenie wojny...






Wszędzie na świecie nowoprzybyły nowicjat odbywać musi, rzadko gdzie spotka przyjazne twarze i usposobienia przyjacielskie; miejsce sobie zdobyć potrzeba, obronić go, zżyć się, dać poznać. Towarzysze