Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

zano, nie mógł lepiej, niż wiodąc go na pokuszenie płci pięknej.
Poufnie więc do ucha się pochyliwszy, aby wyrostki wychodzące z kancellarji tego nie słyszały, szepnął Sobkowi:
— Gdy panna podskarbianka po ogrodzie chodzi z pannami, to nam tam nie wolno, ale ja wiem takie miejsce za płotem, z którego wszystko widzieć można.
— A cóż my tam zobaczymy? — rozśmiał się Felicjan.
— Cały fraucymer i podskarbiankę — dodał okiem mrugając Wyrzykowski.
— Ale z za płotu? — spytał Sobek, któremu to stanowisko niebardzo było do smaku.
— No, to co? kiedy tam wszystkim chodzić wolno!
Sobek poszedł. W istocie po za rowem i parkanem, odgradzającym ogród pałacowy, szła tam drożyna nikomu niewzbroniona. Wyrzykowski jak był z razu niedostępny i milczący, tak teraz poufałą gawędą w przyjaźń towarzysza się wkupiał.
— Piękne są panny — mówił. To prawda, że z podskarbianką, to tam żadna w parze iść nie może, ale przecież i inne gładkie.
— Ja podobno już raz wszystkie je miałem szczęście widzieć, gdy do Terespola przybywałem. Szły z ochmistrzynią na spacer.
Piegowaty zrobił minę zdziwioną i dodał:
— Czasem i za miasto wychodzą — ale rzadko.
Rozmawiając szli dalej. Płot okryty był pozwieszanemi nań gałęźmi drzew, krzewów, wirginią obrosły i berberysami tak, że przezeń do ogrodu zajrzeć było trudno. Wyrzykowski jednak miał tu z dawna