Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

zwierciadło w mur wpuszczone odbijało słabe lampy światełko.
Gdy książę pocichu wszedł, pani de Vauban, w kaszmirowej sukni długiej, w pantofelkach, z włosami niczem nieokrytemi, których niewiele miała, stała z flakonikiem w ręku naprzeciw drzwi.
Na sofie niedaleko od nich siedział słusznego wzrostu, przystojny, w francuskim stroju dosyć eleganckim mężczyzna średnich lat, w którym łatwo Francuza poznać było można. Twarz miał bladą, w oczach dosyć ognia, rysy dość pospolite, a postać cała czyniła wrażenie człowieka, który fantazją nadrabiał, czując się nie na swojem miejscu. W ręku trzymał więcej może dla kontenansu, niż potrzeby (jak mówią Francuzi) złotą tabakiereczkę, którą z dłoni do dłoni przerzucał.
Na widok wchodzącego powstał natychmiast z pewną służbistością źle pokrytą wyszukanem ugrzecznieniem. Ruszając się z miejsca razem pochwycił za leżący obok niego kapelusz, jakby się już do wyjścia zabierał — i nie chciał księciu przeszkadzać.
Pani de Vauban stała zupełnie obojętna, wpatrując się w księcia z uwagą. Ten naprzód ją skinieniem głowy grzecznie pozdrowił, potem rękę wyciągnął ku kłaniającemu się nisko mężczyźnie.
— Dobry wieczór, mój drogi Vauban! — odezwał się do niego książę. — Jakże się wam próba powiodła?
— Doskonale! z takimi artystami jakich tu mamy, nie może pójść źle nigdy!
— A! powiedz przy takim doskonałym reżyserze i instytutorze jakim ty jesteś — odparł Pepi z uśmiechem. — Artyści i artystki wszystko winni tobie, kochany Vauban.
— A ja im winienem prawdziwą przyjemność, bo nigdzie, nawet we Francji, w najlepszych naszych domach, w których na inteligencji nie zbywa, takich talentów nie spotykałem — odparł Vauban z wielkim zapałem.
Począł mówić trochę głośniej, żona mu dała znak.