Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

Otarł łzę stary Bogusławski, a Grabski szepnął poruszony:
— Mylisz się, szanowny dyrektorze — bardzo młody jeszcze, z całą żywością uczuć młodzieńczych, słuchałem „Powrotu posła“ i byłem na „Krakowiakach!“
Bogusławski za obie ręce go pochwycił, oczy mu oschły i zaiskrzyły się.
— Byłeś pan! byłeś! — zawołał drżącym głosem. — A! to były czasy szczęśliwe. — Nie! to był sen i marzenie! Znikło też i rozwiało się jak senne mary!
Kurtyna podniosła się znowu. Grabski daleko był mniej zajęty Dorat’em i maleńką sztuczką, która po nim nastąpiła, niż Sylwją i jej ojcem. Czuł się coraz niespokojniejszym, a szambelana jak nie było, tak nie było.
Zapadła nareszcie zasłona po raz ostatni wśród grzmotu nieskończonych oklasków, wszyscy wstawać zaczęli, zamieszanie wielkie wszczęło się na sali, a że widzowie powstawali z miejsc swoich, Miecio nie mógł już nawet dojrzeć, co się działo z Sylwją i jej ojcem. Chciał co najprędzej wynijść, ale właśnie u drzwi płatnych miejsc ścisk był taki, że przecisnąć się stawało niepodobieństwem.
On i Bogusławski wstrzymani, zduszeni, cofnęli się, dając innym, szczególniej kobietom, wydobyć z tłumu i nieprzyjemnego tłoku. Czekali trochę, próbując po kilkakroć przebić się napróżno, — czekali znowu, i tak aż prawie do samego końca, gdy się już tylko resztki pozostały.
Grabski wybiegł nareszcie z sali, i na myśl mu przyszło zajrzeć do bufetu, jakby miał przeczucie, iż tam wciągnięto starego.
Znowu zmuszony przebijać się przeciwko prądowi, dostał się do pierwszej izdebki, w której nikogo już nie było, gdy do drugiej zbliżywszy się, zaleciał go głos znajomy.
Szambelan otoczony pięcią czy sześcią młodzieży, z kielichem w ręku, właśnie im nader raźnie i zamaszysto opowiadał, jak dzielnym był niegdyś myśliwym