Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

Piękna niegdyś Jutka miała tego dnia na twarzy jakby wspomnienie przeszłości. Wdzięczek jakiś jej zwiędłe lice okraszał. Ubrana była niby po domowemu, ale z elegancją wielką i smakiem. Salonik pachniał jakąś wonią w nim rozlaną, nieznajomą i dziwną. W atmosferze jego było coś niezdrowo rozgorączkowującego, podbudzającego — lecz dla Sylwji i to miało urok nowości. Czuć w tem było bujne życie, którego jej młodość, nie znając, pragnęła.
Sama gosposia nadzwyczaj ożywiona, wesoła, przyjmowała te panie, a szczególniej Sylwję, z przesadną, nadskakującą, natrętną gościnnością, wynajdując im miejsca, troszcząc się niepomiernie, aby im było jak najlepiej.
Wniesiono natychmiast kawę na przepysznym serwisie kanarkowym z saskiej porcelany, ciastka, cukierki, konfitury...
Majorowa sama biegała, pędzała swego ładnego lokaika, nalewała, rozlewała, śmiała się, chwili na miejscu nie mogąc usiedzieć.
Czeżewskiej pilno też było pochwalić się z obiadem u hetmanowej. Poczęła zaraz opowiadać o przyjęciu, jakiego doznały, o księciu Józefie — (pomrugiwała oczami ku majorowej, dając jej do zrozumienia więcej daleko niż mówiła).
O! ma chérie! — odezwała się gospodyni do Sylwji. — Prawda, że zawrócić głowę takiemu bałamutowi, jak nasz książę, już jest niepospolitą sztuką, ale pono na sumieniu masz więcej jeszcze!
Panna raki piekła, poprzysięgając zupełną nieświadomość popełnionego grzechu.
— Możesz ty tam o tem nie wiedzieć, — mówiła żywo Habąkowska — ale ja coś wiem o tem! Nieszczęśliwy de Beaumont jest zachwycony, jeden z Grabowskich poprzysięgał wczoraj, że w życiu piękniejszej nie widział kobiety, a są pewnie ofiary (victimes), o których się dopiero zczasem dowiemy!
Czeżewska triumfowała, majorowa przysiadła się do szambelanówny.