Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

— Najlepiej — ale nie każdy gotów za kroplę ambrozji płacić życiem.
— Jam gotów.
— Nic nie mam do powiedzenia — co bym miał, to napróżno. Rób co chcesz, ale pozwól się spytać — co myślisz robić?
— Jadę szukać miłości.
— To przynajmniej oryginalne! — Dla czegóżby nie szukać jej na miejscu?
— Wierzę we wpływ klimatu. — Jadę do młodszego kraju — tu zimno...
— Każ zapalić na kominku. — Tak się skończyła dziwna dwóch przyjaciół rozmowa; — oba potem zamilkli. Adam chodził po pokoju ze spuszczoną głową, Jan szepcąc niezrozumiałe włoskie wyrazy, pewnie jakąś pieśń Danta, lub strofę Tassa — to oparty na oknie marzył, to rzucał się w krzesło i niernchomy zdawał się wyzuwać z ciała, a lecić kędyś duszą daleko. Dokąd? pewnie w kraje młodości, w kraje miłości, namiętności, poezji. — Adam już mu nie stawał na drodze. Dopiero późno w noc, gdy konie zaprzężone parskały już na dziedzińcu, odezwał się biorąc kapelusz.
— Cóż powiem rodzicom Emilji? co jej samej?
— Powiedz co chcesz! — co myślisz że mnie najlepiej uniewinni. — Ta kobieta ma oczy z płomienia, a serce z lodu, jej wejrzenie jest ciągłem kłamstwem. Obiecuje czego nie jest wstanie dotrzymać. Uszczęśliwi jakiego zacnego obywatela i sąsiada, jakiego marszałka lub marszałkowicza — ale dla mnie...
— Cóż się przecie stało?
— Cóż?! — W niej nie ma i nie będzie miłości. Daj mi pokój! Srodze mnie boli zawód.