Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co tam za kwiaty? Signor Bartolo? — Ba! ba! — mruczał Milanese — kwiaty miłości. — Cha! cha! — zaśmiała się Annunciata długo poglądając na Antonia. — Bartolo śnił o miłości w objęciach żony?
— O! nie ja, to nie ja!
— A któż?
— Mój sąsiad, Tedesco-Juan, spał w oknie, musiał całą noc po kraju miłości wędrować, i jeszcze na dzień dobry przyleciał motylek, co go obdarzył pocałunkiem.
— Jaki motylek?
— Dziewczyna! rozumie się dziewczyna! Ale nie z naszej ulicy. Widziałem ze stroju — Transteveranka.
— Otóż widzicie dla czego — przerwała Annunciata — nie chciał Pepity naszej na wzór Bachantki, ani naszej Madonny.
— Poszukał sobie za Tybrem synogarlicy — rzekł Milanese. — E sempre bene, byleby nie skończyło się krwawo. — Zawsześ bojaźliwy choć Rzymianin — odpowiedziała Annunciata szczerząc ząbki — boisz się sztyletu, boisz złodzieja, boisz żony, boisz córki.
Bartolo potrząsł głową. — Nikogo się nie lękam, ale umiem być ostrożny. To też zachowałem się, mimo srogich niebezpieczeństw, cało na ciele i na honorze.
— Myślisz? parsknęła śmiechem Annunciata, i potrząsła głową i odchodząc zaśpiewała. — E sempre bene! — Bartolo Milanese wyjmując posążek Fauna z za desek i oczyszczając go rękawem koszuli, wzgardliwe na nią rzucił wejrzenie. Wszyscy się rozeszli.