Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod włoskiem niebem.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziś, w nocy... spuszczę się z okna. Uciekajmy, Juanito! ratuj mnie...
Szybko biegł ku swemu mieszkaniu Jan, ani spostrzegł jak gnany myślą, z wzdętą od szczęścia piersią, dostał się do izdebki, którą zajmował. W takiem pomięszaniu jak tu obmyślić środki ucieczki? kogo użyć do tego.
Ostrożny Milanese tyle mu dał dowodów zupełnej niezdatności swojej, że o nim i myśleć nie było można. Jan wspomniał na poczciwego Bernarda, Bernard mieszkał o trzy kroki, zerwał się więc i pobiegł. Po wnijściu jego poznali malarze, że z dobrą szedł wieścią. Twarz mu się płomieniła, mówić nie mógł, rzucił się na krzesło i zakrywszy dłonią twarz, oddychał ciężko.
Bernard z pędzlem w ręku, stał nad nim czekając słowa.
— Wiesz — rzekł nie mogąc się wreszcie doczekać — ślicznie siadłeś, posa doskonała, muszę ją zapamiętać i schwycić. Ale cóż się tam stało?
— A! daj mi odetchnąć — zawołał Jan.
— Widziałeś ją?
— Widziałem, dziś, w nocy, uciekamy...
— Wiwat.
— Oto twoje pieniądze.
— Jakie moje?
— Ona ci je przesyła.
Bernard wielkie wytrzeszczył oczy, a potem rozśmiał na całe gardło.
— Umówiłem się malować ją darmo, cóż to znaczy?
Jan przyszedłszy nieco do siebie, opowiedział nareszcie wszystko zaciekawionym artystom.
— A teraz, — dodał, — nadzieja w was! ratujcie