Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

151
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

ła nad ziemię, za światy, i gościła w tych kręgach tajemniczych, dziwną światłością piekieł i niebios oblanych, jak w rodzinnym swym kątku.
Dni jéj upływały na marzeniach i śpiewach, na lekkiéj pracy, a choć usta nigdy nie zdradziły serca, jednak na czole często zachmurzoném, na często zbladłych ustach, na oczach czasem zamglonych, czytał Stanisław tęsknicę po tych nawet, co jéj życie zatruli męczarnią, a których się była wyrzekła.
Lękała się prześladowania, powrotu do niewoli, a łzą cichą płakała po młodości. Codzień podnosząc się umysłem z martwéj sfery, w któréj judaizm trzymał całe jéj pokolenie, co chwila odlatując od zmarłego społeczeństwa, od którego ją żywe oderwało uczucie — musiała jednak przypłacać tę zmianę losu żalem choć niewyznanym, choć skrytym.
Żal ten tamowała tylko obawa powrotu do niewoli.
Stanisław zapominał o jutrze w tych słodkich godzinach, które z nią pędził; często się dla nich wyrzekając snu, bo nocną pracą okupował chwile przebyte w zachwyceniu. A jeśli siadł przy niéj do pracy, to go jéj oko odrywało, to go zmieszało jéj westchnienie, bo dłoń jéj wyciągnięta porywała go ku sobie. Czytali razem, czytali... i nie raz jak w Dante’m księga upadła, bo ręce związały się ściśnięciem, a usta czystym ale gorącym pocałunkiem.
— Na co mi więcéj? na co inne życie? mówił Stanisław w duchu: mogęż być szczęśliwszy? mogęż na świecie znaleźć co nad to niewinnie rozkoszniejszego?! A byleby tylko trwało szczęście nasze!
Ale ile razy odszedł zostawując ją samą, pomimo dozoru doktora, mimo straży czuwającéj nad Sarą,