Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

190
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

— I właśniebyśmy radzi, żebyś pan naszych poczciwych poznał sąsiadów.
— Mamo! zawołała starsza, wchodząc ze Stanisławem do salonu: oskarżam formalnie pana Szarskiego. Zobaczywszy, że nas tu dużo, chciał uciekać.
— O to pięknie! odparła jejmość grożąc: i poeta i tchórz!...
— Widzi pan, jak mama pana połajała; otoż masz za swoje. Teraz siadaj i graj sobie po cichu w cenzurowanago, bo pewnie tu z nas wzórków nałapiesz, dodała Emilka.
— Pani! przerwał Staś: czy to się tak mówić godzi?
— Godzi się, kochany panie. Wy pisarze tacy jesteście, że mimowoli karmicie się ciągle tém, co was otacza. Ja to pojmuję jakoś, i nie mam wam za złe; ale że niejeden gniewać się może, choćby niecały znajdując się w książce... ten za swój nos, ów za ucho, ten za przysłowie, ów za charakter, inny za ruch... to także prawda...
Stanisław podniósł oczy ku gospodyni, i po drodze spotkał dwie twarze zwrócone ku sobie... jakoś mu dziwnie, jakby ze snu znajome. Nie mógł w początku przypomnieć sobie, gdzie je widział, ale oczy ich wlepione weń były z widoczném zajęciem... Bliżéj niego siedziała staruszka miłych rysów, pogodnego czoła, a przy niéj panienka, blondynka, niebieskooka, łagodnéj i ślicznéj twarzyczki. Nie była to idealna piękność, ale coś anielsko-słodkiego, pociągającego, miluchnego uśmiechało się smutnawo w jéj okrągluchnéj, lekko zarumienionéj twarzyczce. Zdawała się być dobrocią samą, i przypuścić było trudno, żeby się zagniewać, żeby się zniecierpliwić nawet mogła.