Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.

258
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

Stanisław wymienił mieszkanie.
— Jak to! w jednéj kamienicy z Bazylewiczem?
— Tak jest... rzekł rumieniąc się trochę Stanisław.
— Jakże się to stało?
Szarski się przyznał; Hipolit smutnie pokiwał głową.
— Zaprzągłeś się; — rzekł — niepotrzebnie, pokoju ci nie dadzą... Bazylewicz potrzebował prawéj ręki, bo sam nic już nie robi, a chce grać jakąś rolę i ciągle mówi o tém tylko, co ma kiedyś przedsiębrać, coby zrobił, coby mógł zrobić, gdyby nie to, nie owo i nie tamto! Jejmość grzeczna, on natarczywy, spętają cię i wykierują na murzyna...
Staś ruszył ramionami.
— At! rzekł — bylebym w ciszy mógł pracować.
— Zapewne! odparł Hipolit; ale ta praca, owo panaceum twoje, dobra jest dopóki jéj kierunkiem nikt nie włada; jak skoro tobą suwać zaczną w tę i w ową stronę, obracać, popychać, i ona ci obmierznie. Potrzeba, żebyś miał swoje przekonanie i cel, a tu ci i przekonanie i cel narzucą, a ust otworzyć nie dadzą.
— No! to ucieknę!
— Róbże to zawczasu, bo się splączesz, i potém...
— Ale cóż splątać mnie może?
— Słabość twoja.
Stanisław mocno się nad temi przestrogami zamyślił wracając do domu, i wszedł pochmurny do izdebki, w któréj głównym fotelu zastał Bazylewicza rozciągniętego, palącego cygaro i zadumanego głęboko. Zdawał się oczekiwać na niego.
— No! bierz frak — rzekł do wchodzącego — i chodź do nas na literacki wieczorek. Moja żona wysłała mnie umyślnie, żebym cię prosił; spodziewamy