Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

265
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

obraz kupił, gdy odmalować kazał portret, używano do roznoszenia po świecie famy dzieł artystycznych, a malarze i rysownicy schylali przed nim czoło, kupując życzliwość jego podarkami szkiców i pokorą, choć w duchu doskonale znali jego głupotę i nieuctwo. A! cóż robić mieli biedni! Kto mu się oparł, zgnieciony został jedném słowem. Dość było, by wyrzekł w salonie: „To bazgrała! nie ma poczucia kolorytu!” lub co podobnego, żeby od artysty uciekali wszyscy, powtarzając wyrocznię.
Najśmieszniejszym był, gdy się puścił czasem w tłómaczenie profanom tajemnic techniki, otwierając im gęby dzikiemi wyrazy, choć bąka sadził po bąku. Wszyscy szeptali zdumieni: „Zkąd on to wszystko wie? oto się zna bestya!”
Rozmowa stała już na bardzo górném stanowisku, gdy po chwili przerwy, gospodyni rozpoczęła ją na nowo, ni mniéj ni więcéj tylko rozbiorem zagadnienia: czy sztuka i literatura są wypływem społeczności, lub kreacyą niezawisłą od niéj, a do działania na społeczność przeznaczoną? Sposób, w jaki kwestya ta położona była, absolutne jéj rozcinanie, wyrodziły androny; a gdy Szarski odezwał się, że tu, jak w wielu zdaniach, prawda jest w pośrodku dwóch ostateczności, to jest, że literatura i sztuka wypływając ze społeczności, działają wzajem na nią, — nikt nie raczył nawet podnieść tego, co rzucił, i umilknąć musiał prawie zawstydzony, że się tak nie do rzeczy odezwał. Każdy po chwili począł się popisywać przed nowym przychodniem, czując potrzebę zarekomendowania się: jeden wywlókł swój system historyczny, drugi swą teoryę sztuki, trzeci sąd o literaturze, i puścili się w taką logomachię, że gdyby nie gosposia, która słowa