Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść bez tytułu Cz. 2.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

277
POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

— I umrę! i umrę! matuniu kochana!... krzyknęło dziewczę, padając jéj do nóg. Zostaw mnie tutaj... ja nic więcéj nie pragnę, tylko go czasem zobaczyć.
— Ale on ciebie nie kocha! on cię kochać nie może!
— Ja wiem! ja to czuję! sto razy powtarzałam to sobie daremnie... ale go kochać muszę... zawsze... zawsze do śmierci.
Pani Brzeźniakowéj zdawało się, że ostatniém heroiczném lekarstwem na to obłąkanie być może historya Sary, o któréj dowiedziała się od doktora Branta. Zebrała się więc na odwagę, aby ją całą opowiedzieć Maryi.
Marylka słuchała z zaognionemi oczyma, z piersią wezbraną westchnieniami, z ciekawością dziecięcia zaglądając w przepaść, a w końcu we łzy się rozlała.
— On ją dotąd jeszcze kocha — dodała matka odważnie.
— On ją kocha! powtórzyła Marylka — wiem, i nigdy kochać mnie nie będzie; ale cóż poradzić sercu mojemu! Nie, matko! ja go żałuję, ja go kocham mimo wszystko! porzucić go nad siły moje...
— Odjedźmy więc, choć na czas jakiś, powrócim późniéj.
Marya nie mogąc już wyrzec słowa, padła jéj do nóg; ale jéj płacz tak był wymowny, żal jéj tak przejmujący, że biedna matka nie śmiała się sprzeciwiać jéj, i uledz musiała.