Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

ani okolicy; ufał, że kobiecina z nim sobie rady nie da: z rana więc w dniu odjazdu ze znajomymi się żegnając, dolał tak, że już mu do zaprzęgania koni musiano pomagać.
Ale był-to taki człowiek, że choć sobą nie władał, byle go na kozioł wsadzono, wiózł arte. O nimto krąży anegdota, któréj powtarzaniu oprzéć się nie możemy — iż raz w piękny dzień jasny zimowy, napiły fatalnie, wiózł pana do domu. Nagle: prrr... wstrzymał konie. Pan się pyta: — co to jest? czego stajesz?
— Ale, proszę pana, noc się nagle zrobiła, a niepodobna jechać w taką ciemność!
Słońce świeciło najpyszniéj, nieborakowi wszakże ogromny kołpak furmański spadł na oczy, a nie czując go, myślał, że światłości niebieskie zagasły.
Dopomógłszy mu do zaprzężenia koni, ludzie wsadzili na kozioł miłosiernie; wyjechał przecież z gospody, nie zaczepiwszy o wrota i zawrócił szczęśliwie. Starościna była spokojniuteńka, wszyscy ludzie pijani najokrutniéj. Rachowali na to, że ich powietrze otrzeźwi; ale powietrze, które trzeźwi nie pijanych, ma zwyczaj napiłych rozmarzać. Ponieważ wódka i miód towarzyszyły szlachetnéj grze w drużbarta przez całą prawie noc, ludzie wyjechawszy za miasteczko, posnęli wszyscy snem