Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/145

Ta strona została uwierzytelniona.

ukradkiem — bujały w tym roku cudnie i woń liści świeżych rozlewała się dokoła, balsamiczna, orzeźwiająca — tak, że według słów ks. ex-definitora, gdy człowiek godzinę tam oddychał tą ambrozyą, rok życia mu przybywał.
Wszyscy też jakoś na Dziewule pielgrzymowali, a p. Leonilla z Francuzką przynosiły ztamtąd bukiety dzikich kwiatów tak osobliwych, że się im p. sędzina nie mogła wydziwić.
Święta Wielkanocne szczęśliwie jakoś już były przeszły, ostatnie święcone, złożone z okruszyn i pozostałości, zjedzono na przewody, i do Zielonych Świątek wrócił spokój domowy. (Na świątki sędzina miała zwyczaj piec drugie święcone). We Wtorek po przewodach, wieczorem, gdy nikogo w Łopatyczach nie było, a dzień ciepły i śliczny z domu wypraszał, p. sędzia Czemeryński, który od niejakiego czasu był frasobliwy i smutny, wziąwszy kij i czapkę, wyszedł, pacierze odmawiając, lasem na Dziewule.
Ciężko mu było czegoś na sercu, — Wiele rzeczy, o których milczał, nie powiodło mu się. Baron ów niemiecki nie wrócił wcale, a po bliższem badaniu doszedł sędzia, że to był hołysz, przybłęda, Meklemburczyk, który z tego tylko żył, co na dworze króla jako podkoniuszy zarobił.
Starania o wstęgę utrudnione były tym tysiącem dukatów, którego chciwy Brühl wymagał. W do-