Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/150

Ta strona została uwierzytelniona.

dersko Strukczaszyc. — Jutro — tu, o tej samej porze. Słowo się dało.
Czemeryński odwrócił się plecami.
Strukczaszyc, oddając mu wzajemnością, trochę nawet poły kitla zatoczył, pałką zamachnął i rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Sędzia był tak zirytowany, że ledwie kroków kilkanaście uszedłszy, musiał stanąć, otrzeć pot z czoła, odetchnąć. Oparł się o drzewo; byłby może przysiadł na ziemi, ale przy jego korpulencyi wstawanie stawało się przytrudnem. Musiał poprzestać na wytchnieniu.
Noga za nogą wlókł się z powrotem ku Łopatyczom. Wśród rozmowy z sąsiadem, nie ważyło się słów, nie było czasu rozmyślać co się rzekło i co usłyszało. Teraz dopiero wszystko na pamięć przychodziło, a szyderstwa Strukczaszyca piekły jak żelazem gorącem. Szczególniej owo zadanie bezczelne, że dziadek jego w Czarnawczycach obwarzanki przedawał, a razem twierdzenie, że Hojscy kniaziami byli!
W głowie to tak się mąciło sędziemu, iż potrzebując ład jakiś uczynić w myślach, nimby do domu powrócił, stawał kilka razy.
Dawszy słowo, że się nikogo nie weźmie, nie można też było mówić nikomu o tem, co się stało. Sędzia do jutra wieczora musiał się ukrywać, milczeć, nie dać poznać po sobie, że w nim wnętrzno-