Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/270

Ta strona została uwierzytelniona.

Komornik nie miał widocznie ochoty jechać tak zaraz, — wymówił się.
— Jutro rano.
— Z waści we wszystkiem dojutrek! — zawołał.
Ale już się tak był nad miarę wygadał i twarz p. Blandyny mocno skłopotana, tak go męczyła, że zamilkł.
Kaczor postawił na swojem, i resztę dnia poświęciwszy rachunkom jakimś, dopiero nazajutrz ruszył do Łopatycz.
Tymczasem Strukczaszyc tak był niecierpliwy dowiedzieć się czegoś więcej o ucieczce córki sędziego, że na trakt wychodził, w nadziei, iż od przejeżdżających dostanie języka.
Ale nikt jeszcze o niczem tak dalece nie wiedział, tylko to, że w Łopatyczach stało się jakieś nieszczęście i że do gubernii po doktora posłano. Trzymano podobno w tajemnicy wypadek.
Komornik, pojechawszy zrana, jak w wodę wpadł. Spodziewano się go na obiad, nie przyjechał i nie zjawił się aż ku wieczorowi, gdy sędzia przeklinał go na czem świat stoi.
— Myślałem, że cię do czabanki wsadził sędzia! — zawołał, widząc przybywającego — cóżeś tam robił cały dzień?
— Tak-to łatwo się co dowiedzieć! — odparł komornik.
— Gadajże, coś przywiózł.