Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

mu się dojrzeć też ogromne obozowisko ludzi pieszych i konnych, z szeroko porozkładanemi ogniami, około których stada się pasły, bydło i konie leżały, kupy jakieś nagromadzone sterczały.
Domyślał się iż trafili na jednę z tych gromad, które ciągnąc z osady do osady, dwory, grody, klasztory i kościoły pustoszyły równając z ziemią.
Potrwożyli się, chcąc nazad w puszczę niewiasty; godzili się wszyscy dalej w lewo brnąć, w stronę w którą się lasy zataczały i niemi okrążyć dolinę. Śmielszy od nich Sobek radził w gąszczy przystanąć i czekać, sam się ofiarując iść na zwiady, a biorąc się ochoczo do tego, dozwolono mu się wybrać.
Od kraju lasu do obozowiska przestrzeń była znaczna — musiał Sobek tak się przekradać, aby nie widziano, że z puszczy wychodził. Dosyć mu też czasu zabrało to przekradanie się, gdy usłyszał wreszcie rżenie koni, ryk bydła i szmer a gwar ogromnej ludzi kupy.
Był już około pastwiska.
Śmiały równie jak zręczny wsunął się w stado pasących się koni. Ztąd już widzieć mógł, iż nie na wojsko żadne trafił ani na Czechów lub Prusaków, ale na tę zbójecką czerń, która z żagwiami i kołami od dworu do dworu ciągnęła.
Biesiadowano ze śmiechem i krzykami około pobranych łupów. Dalej w pośrodku obozu powiązane w łyka, leżały pokotem pobrane niewiasty i wyrostki.
Za obóz wyrzuconych kilka się trupów walało około których psy warcząc chodziły. Paliły się ogromne ognie, a przy nich piekły się barany i porznięte bydło. Stały beczki poodbijane, z których kto chciał czerpał. Sobek stał tak patrząc pośród koni, nie wiedząc czy iść ma dalej, gdy opiły parobczak, który z biczyskiem stada pilnował, przystąpił do niego i począł mu się przypatrywać.