Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Nieraz dzień cały w rozpaczy na czatach spędziwszy w podwórzu, szedł do wielkiej izby, kędy siedziała starszyzna i w kąt się zaszywszy, w rękach twarz skrył, a nic nie słysząc o swojem tylko utrapieniu przemyśliwał. Do tej izby czasem zaszedł i stary Belina, na ławie przysiadł i do rozmowy się wmięszał — krótkiem słowem. Siedział tu całe dnie Lasota, młody Toporczyk i innych wielu.
Tęsknili razem za łowami, domami, za swobodą, a choćby za wojną, byle ich z tych oków i więzów wydobyła, bo tu się wszyscy niewolnikami czuli. Po odjeździe Wszebora nie wiedziano na Horodyszczu nic co się na świecie działo. Głuche milczenie je otaczało.
Młodzież, pomimo całej tej niewoli, trudno było wstrzymać od tego, aby się czasem nie wyrwała do lasu.
Jednego dnia Mszczuj też zmęczony prożnemi czaty na piękną Kasię, która się nie pokazywała, zapragnął pójść z innemi.
Ranek tego dnia mglisty był i chłodny. Mszczuj po raz pierwszy od zamknięcia na Horodyszczu, dostał się na swobodę, poweselał, gdy z tej ciemnoty dobywszy się, szerokie ujrzał pole i lasy. Zaledwie wjechawszy w puszczę, szczęśliwie trafili na sarn stado, dwie padły, radość była wielka. Z tą lepszą otuchą szli dalej, gdzie im łosie obiecywano. W istocie udało się im je obstąpić na łące, lecz czujne stado ruszyło wnet. Ciskano i strzelano, usiłując je dostać. Zwierz silny, mimo rany uchodził i było dobrze z południa, gdy jednego z łosiów dostawszy nareszcie, do powrotu się brać zaczęli. Nim go za chrapy uwiązano do koni, co za sobą wlec miały, nim się obwołali wszyscy łowce zmierzchać po stronie zaczęło. Pospieszyć było nie sposób, tak, że przewodnik ku nocy powrót na Horodyszcze obiecywał. Już byli na wpół