Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Słomiany król.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

z podniesioną głową, w bok się ująwszy, wprost na wrota, pogardliwem okiem rzucając na Horodyszcze.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. Z Horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano dla spoczynku.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.


X.

Spały jeszcze niewiasty na górze, długiem znużone czuwaniem, gdy straszna wrzawa dzikich głosów, zmięszanych ze stukiem i chrzęstem od których domostwo drżało, zbudziła je przerażone.
Łoskot podnoszonych do góry i spadających kłód i kamieni, mięszał się z głosy wściekłemi, wśród których to jęk rannego, to łajanie rycerzy słychać było.
Wśród ścian od walki drżących, Ojciec Gedeon na zwykłem swem miejscu pod daszkiem na który się sypał grad kamieni, odprawiał już niekrwawą ofiarę, tak spokojny i bezpieczny, jakby był jeszcze w swoim cichym klasztorze za dawnych szczęśliwych czasów.
Horodyszcze zewsząd było, jak mrowiem opasane tysiącami ludu, cisnącego się nań przebojem. Tłumy tak szczelnie opasywały gródek, że nie było miejsca na wałach, gdzieby się im obraniać i opędzać nie było potrzeba.
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali lud z pierwszego podwórza, dając znaki aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce porwać się nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią. Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną.