Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! to nie może być! odparła Benigna, dwa razy się w życiu nie zdarza tak trafić — zwłaszcza u nas, gdzie lutrów na palcach policzyć można.
— Tak — ale to, jak czyje szczęście — a nuż?
Benigna zastanowiła się długo i smutnie...
— Wiesz co... ale nie! to być nie może
— Ale gdyby tak było?
— Zdaje mi się, że dla szczęścia Leokadyi — a! i na tobym niezważała, gdyby ona tylko sama tego sobie życzyła... Smutna toby była rzecz...
Przerwała rozmowę na chwilę. — Wychlińska wstała.
— Teraz, żegnając ją, szepnęła Pstrokońska, nie płoszmy ich tylko, nie bardzo potrzeba zwracać uwagę na nich, nie przeszkadzać. Leokadya wyraźną okazuje sympatyą, on dałby dowód bardzo złego gustu, gdyby się w niej szalenie nie pokochał. A co się tyczy jego procedencyi o wyjaśnienie jej postara się za nas p. Górnicki, to ręczę...
Prorocze było zakończenie owej wieczornej rozmowy przez panią Benignę; Górnicki bowiem w istocie nie mogąc tu zasięgnąć innego języka (oprócz że Żymiński był z Mazowsza) — jak był człowiekiem upartym i zaciętym w zemście, postanowił jechać na Mazury, dotrzeć do gruntu i przywieść dokładną wiadomość o cyganie i przybłędzie. Nie nazywał on go inaczej, a z góry był pewny, że zdobędzie dostateczny materyał do „wyświecenia“ tego człowieka i zamknięcia mu wszystkich domów.
— Ja tego tak jestem pewny — powtarzał wybierając się już w drogę, jakbym słyszał i widział, że to łotr z pod ciemnej gwiazdy.