Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 2.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

powoli zdjąwszy do futerału schował i siedział milczący...
— Cóż ty na to?
Serafin lekko poruszył barkami...
— Ktoś wystrzelił z za płota prochem, a pan narobiłeś hałasu...
— A jakże się wam zda? nie ma w tem prawdy?
— Powiedz że mi szanowny prezesie, my co tam w okolicy mieszkamy i żyjemy prawdy byśmy tej nie odkryli i nie na macali, a tu by ona komuś o sto mil była tak jasną? Coś mi się nie zdaje.
— Ale zważ tylko — przerwał prezes... co za osobliwy skład okoliczności, na kilka dni przed tem pisarz Małejko, wszakże go znacie? właśnie mi mało nie to samo dowodził, że Daniela zabicie wymysłem jest i jakąś sztuką?
— Kto? Małejko? A znasz pan prezes tego kawalera? — Ja go od dawna widzę i patrzę nań i zdaje mi się, żem go trochę się znać nauczył. Małejce idzie zawsze o to, ażeby jaśniej widział niż drudzy... Otóż i tu chciało mu się być mądrym...
— Przecie takiej bajki jak w tym liście z palca się nie wywija? zawołał prezes... W tem coś jest... Posądzam Wychlińską, posądzam córkę, a gniewam się na Benignę, bo mi nóż do gardła przykłada... Wystaw sobie, że Leokadyi puścić nie chce ze mną, pod groźbą wydziedziczenia... A no, dobrze, jeśli nie pojedzie — ja ją wydziedziczę. Niech wybiera...
I począł chodzić po pokoju krokami szerokiemi, sapiąc z gniewu znowu. Ojciec Serafin patrzał w okno i milczał.
— Będzie jutro słota! rzekł.