Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

się Bogu i pokłonić Bogarodzicy. Ona pójść nie może do cerkwi, wstyd jéj ludzi, i strach, żeby on nie nadjechał, gdy ona będzie na służbie. Więc siada i twarzą obraca się ku cerkwi, a oczyma wciąż patrzy na drogę; a modlić nie umié jedną modlitwą, żeby Bóg pana sprowadził, żeby jej sokół przyleciał znowu do gniazda pustego.
Na drodze pusto tydzień, pusto dwa tygodnie, i cztery, i sześć, i ośm, i dziesięć. Tyle dni, tyle zawodów! A ileżto razy już się zdaje że jedzie, już poznaje konie, już leci przywitać; powóz przesuwa się gościńcem i popędził w lasy daléj. To nie on! Za każdą razą spuszcza głowę smutna, łzy popłyną z czarnych oczu i znowu czeka, i znowu napróżno.
Przyszła jesień, wesoła pora dla wieśniaka; dla niéj smutniéj jeszcze niż w lecie. Jéj dostatek nie cieszy, bo niczego nie braknie; jéj wszystko jedno wiele zżęli na polu i co Bóg dał z niwy: dość, że jego nie ma, i nie ma, i nie ma.
Już wszystkie liście z drzew opadły i żółte leżą popod drzewami, w ogrodzie tylko suche sterczą łodygi i pnie czarne; północny wiatr na-