Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

pozapalane latarnie mdło wpośród wilgotnego powietrza błyskały... Uliczka, na którą weszli, nie była wdzięczną... Na dole w kamienicach żydowskie sklepiki jeszcze oświecone... na piętrach na przemiany jasne okna i całe szeregi czarnych otworów tajemniczych... W bramach kupkami pozbierani ludzie, na chodnikach gdzie niegdzie przesuwające się, nieodgadnione postacie. Przez sieni czarne... weszli na wschody oświetlone słabo i wcale niewytworne. Kamienica była bardzo uczęszczaną znać, gdyż stopnie drewniane mocno zużyte, chwiały się pod stopami. Na drugiém piętrze było gorzéj jeszcze, a ku trzeciemu wiodły już węższe i gorsze coraz wschódki... Ale Lena je przebywała, nawykła, pośpiesznie i poprzedzając chwilkę Sławka, otworzyła drzwi swe, natychmiast prawie zapalając świecę na kominie... Nim się miał czas rozpatrzeć nieco, pręciuchno schwyciła jeszcze jeden lichtarz.. ustawiła go na stole, a sama zrzuciła na sofkę chustkę i kapelusz...
Naówczas dopiero przy świetle jasném twarz jéj mógł lepiéj zobaczyć Sławek; ale dziwnym fenomenem, chociaż o mroku nie rozeznawał rysów, przeczuwał je takiemi właśnie, jak znalazł... Idea odpowiadała rzeczywistości, Lena miała postać piękną.. rysy wyrazu pełne, ale zmęczone wcześnie... oczy gorączkowo gorejące, usta bólem i szyderstwem jakby wyżarte. Pocią-