Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

dzie w stanie pojąć, że może być miłość czysta, anielska, braterska! a tak święta, że się już nawet nie lęka upadku!! Otóż ja niechcę, aby na Sławka krzyczano.
— I dla tego — przerwał ironicznie Młyński, porzucę go, gdy on niema brata, ani siostry, ani przyjaciela, ani żywéj duszy... która by go pocieszyć, podzielić troski... z nim... podtrzymać go chciała?? nieprawdaż?
— Nie — nie... mówiła, wzdychając Lena — nie porzucę go... ale... poradzę coś.
— Cóż poradzisz biedna...
— Trzeba się rozstać na pozór — tak — mówiła Lena... trzeba się widywać inaczéj, trzeba kłamać, kiedy ludzie prawdzie nie wierzą... O! nie uwierzą nigdy, ażebyś ty był uczciwym, a ja kochając cię, szanowała miłość naszą... braterską... dodała po cichu... Bracie! kłammy, Bóg, ja wiem, kłamstwo przebaczy!! niech ono spadnie na mnie!
— Jakże? cóż myślisz...
— Ja, niedawno aktorka! zmyśliłam sobie komedyą... Grałam już nie raz role młodych chłopaków... Będę do ciebie przychodzić przebrana... za mężczyznę...
Sławek rozśmiał się smutnie.
— Na co nam te komedye — ja niedbam o ludzi.
— To ja za ciebie dbać muszę, odpowiedziała Lena. Jedno z dwojga, albo ja ucieknę, tak, że mnie nie znaj-