Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/145

Ta strona została skorygowana.

— Ale zmiłujże się, gorąco zawołała hrabina, masz prawo i obowiązek wyrwania jéj z tych szpon szatańskich, z teatru... a nawet na jakiś czas zamknąć w klasztorze... na rekolekcye... właśnie taka egzaltowana, młoda osoba... pod wrażeniem błogiém... klasztoru, miejsca świętego, osób bogobojnych, mogłaby nabrać powołania do tego stanu. Cóż ona ma lepszego do czynienia na świecie! To miejsce dla niéj.
Sopoćko szeptał — Zapewne! zapewne! a po chwili rzekł.
— Wiadomo pani, że i do klasztoru... to są instytuta dziś zubożałe, złupione przez chciwość... potrzeba by kosztów... funduszów... a ja... prawdziwie.
Sopoćko był ponury, znać sobie wyrzucał, że się przed hrabiną wygadał, niespodziewając się, aby taki obrot wzięły rzeczy.
— Mój kochany Sopoćko, mówiła hrabina z zajęciem gorączkowém... ja ci się dziwię, żeś ty nie wpadł na tę myśl, którą ci obowiązek wskazywał. Jakże! wuj! rodzony wuj! jedyny opiekun. Jakeś się tylko przekonał o jéj płochości, powinieneś był użyć władzy ci danéj od Boga! powinieneś był — dawno. Ty! człek tak świętobliwy!
— Pani dobrodziejko — zawszem się lękał nawet zetknięcia z tym światem zgubionym.. Czybym ją potrafił uratować lub nie... a koszta...