Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/202

Ta strona została skorygowana.

że mnóstwo osób zdala się im przyglądało, z naiwnością klasztornéj pensyonarki, która nic nie widzi zdrożnego w poczciwém choć żywiéj objawioném uczuciu, odciągnęła o krok Sławka...
Twarzyczka jéj uśmiechnięta, oczki błyszczące, ruchy wdzięczne, prostota i szczerość, z jaką kuzynka wśród ulicy pochwyciła i puścić go już nie chciała... napełniły mamę trwogą, a Sławka nie małym kłopotem. Ale Jadzia była uparta jak dzieciaczek...
Na trotuarach stawano, przypatrując się téj ślicznéj parze, domyślając jakiéjś sceny nieodgadniętéj.
— Sławku mój — zawołała Jadzia — byliśmy jak brat i siostra... było nam z sobą dobrze... pocóżeś mamę obraził, mnie zasmucił... Zaraz mi przeproś i popraw się.
— Jadziu droga, przerwał Młyński, pozory były przeciwko mnie. Mama nic a nic nie winna, ale i ja nic nie jestem winien... Wszystko się to rozjaśni, porozplątuje, wróci do dawnego porządku.
— Tak! ale prędko! prędko! mój Sławku, — bo ja bez ciebie się nudzę, nie mam przyjaciółki, ty jesteś moją przyjaciółką! Ja proszę, ja każę...
I ścisnąwszy go kilkakroć za rękę z uśmiechem, z błaganiem, pobiegła do oczekującéj niespokojnie matki, która ją wołała po kilka kroć, niecierpliwiła się rumieniła i rada byłaby co prędzéj uciec od natrętnych oczu. Jadzia wesoła, szczęśliwa, nie posądzając siebie