Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

dwa tygodnie po wyjściu pierwszych numerów, Sławka poznać nie było można, tak wychudł, zbladł, zestarzał. Przez pół dnia ogniem mu się paliły policzki, potém nabierały marmurowéj bladości... Wieczorami kaszleć zaczynał, ale cygaro mocne tłumiło tę nerwową draźliwość. Pochłonięty pracą nad siły, pożerany chęcią wystarczenia wszystkiemu — Sławek się powoli zabijał. Dobijano go téż zewsząd, bardzo umiejętnie, dopomagając do tego.
Z pięciu listów co dzień przynajmniéj trzy przychodziły anonymy. Znacie czytelnicy tę broń sztyletników, która się listem bezimiennym zowie.
W piśmie takiém można powiedzieć wszystko bezkarnie, zbezcześcić matkę, rzucić plamy na rodzinę, zasiać nieufność wśród familii, szafować potwarzą i nie żałować obelg najkarczemniejszych, od perfumowanego anonymu pisanego złotém piórkiem na palisandrowém biurku, woniejącego patchulą, zapieczętowanego francuską dewizą, aż do brudnéj szmaty na papierze od świec, pisanéj szuwaksem i zapieczętowanéj groszakiem, a śmierdzącéj tytuniem i wódką. Ten, co to pisze, zna wszystkie rodzaje ich, bo je przebolał, bo je zebrał na pamiątkę boju. Nic podlejszego wystawić sobie nie można nad zbiór anonymów, ale nie ciekawszego nad taką dwudziestoletnią kollekcyą! W przeciągu dwóch tygodni Sławek mógł się pochlubić téż sporą kupką groźb, łajań, szy-