Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/222

Ta strona została skorygowana.

zał, czytał ją pół głosem, zżymając się i wykrzykując co chwila.
— A! niechże go djabli wezmą!
— A bodaj cię piorun trzasł...
— I to szlachcic pisze... kość z kości... swoje gniazdo kalając...
— Sto kaduków zjadł...
Po pokoju spokojny, z miną zrezygnowaną, z rękami w kieszeniach chodził Drabicki, nie okazując najmniejszego wrażenia...
Szlachcicowi czupryna się jeżyła, nareście zamaszysto porwał się z krzesła, cisnął arkuszem o podłogę i zdeptał go nogami w największym gniewie.
Szlachcic był z tych jeszcze, co się to na wysadki zostali z paszkowskiéj epoki, krwi rokoszanów, ognisty, sierdzisty, zawadyaka, gęba wyszczekana (z pozwoleniem), dłoń jak półmisek, ramiona i grzbiet jak u żubra, w głowie nie wiele, ale buta i fantazya, choć głową o mur. Znano go z tego, że się nikogo nie uląkł, że złmotał wielu, pił jak gębka, plótł, co ślina przyniosła... zresztą serce miał najpoczciwsze... ale ładu było nie pytać, ani w kieszeni, ani w głowie.
Zwano go panem Kanarkiem.
Nie było to nazwisko, ale przezwanie nadane mu z tego powodu, że od młodego chłopca odznaczał się mi-