Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

umiałby był życie dać bez wielkiego żalu, ale żal mu było rozpoczętego zawodu, walki i przyszłości.
Milcząc, ułożył papiery, napisał słów kilka, uporządkował pilniejszą robotę, smutném okiem rzucił na swój cichy pokoik, westchnął i zadumał się. Dał był pełnomocnictwo zupełne swoim przyjaciołom do ułożenia się o pojedynek, czas, miejsce, broń — warunki. Późno już gdy się Kanarek wysapał, zapukano do drzwi jego, Samiel i pan Rotmistrz von der Decke zameldowali się od podkomorzyca Młyńskiego. Świstał właśnie z zadziwiającym talentem — Jeszcze Polska nie zginęła.
— Co panowie rozkażą?
— Przychodzimy od Podkomorzyca...
— A no! uszy mu zawadzają... dobrze, rozprawim się... na co chce, od armaty do szpilki... mnie to wszystko jedno... Sekundantom w interesie klienta zdało się wybrać pistolety, można było przy strzale rachować na opatrzność, na szczęście, a zresztą na dobre oko i rękę Młyńskiego, gdy na szable walka by była nierówną. Wzrost Kanarka, siła jego dawały mu zbyt wielką przewagę.
Samiel więc zaproponował pistolety.
— A bardzo dobrze... wiele? o trzy kroki? Były to żarty, jednak umówiono się iść do baryery, a strzelać na komenderówkę.
— Przyznacie, że jestem powolny jak baranek — za-