Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/233

Ta strona została skorygowana.

Oba wystrzały zagrzmiały razem, dym się rozszedł... przeciwnicy stali nietknięci...
— Do stu tysięcy djabłów! zagrzmiał Kanarek... gdzież kula... ja chybić nie mogłem, powiadam acaństwu, że nie mógłem...
Kula, jak się okazało, przeszyła w istocie poły surduta Młyńskiego z lewéj strony... Sławek chybił, ale koło ucha samego świsnął strzał jego przeciwnikowi.
Nie źle strzela, jak na literata! rzekł szlachcic, nabijcie no pistolety na nowo... bo to się nie liczy...
Rozstąpili się znowu, ale trzeba było pospieszać, gdyż na huk wystrzałów acz stłumionych, mogła nadbiedz policya... Stanęli, Kanarek usta zaciął, oko przymrużył i począł iść.
— Raz — dwa... trzy, komenderował Rotmistrz... Dym powlókł się długo... sekundanci poskoczyli, szlachcic trzymał się za rękę, którą kula wzdłuż oszarpnęła długą smugę zostawując po sobie... Sławek padł był na ziemię i ręką się na niéj opierał... kulę miał w lewym boku... Przeciwnik celował w serce, ale zdołował i przestrzelił poniżéj ciało, gruchocząc dolne żebra. Kula została we środku.
— Mówiłem, że ja chybić nie mogę, ale pistolety nie od rzeczy — flegmatycznie odezwał się Kanarek, dobywając chustki, którą sobie na prędce krwią płynącą rękę bandażował...