Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/236

Ta strona została skorygowana.

telną godzinę, aż nareszcie lekarz wszedł, zalecił spokój i powiedział hrabinie.
— Wedle wszelkiego podobieństwa żyć będzie... krwi dużo uszło... ale rana dobra, budowa mocna, młodość wszechmogąca... tylko spokoju... ciszy i żeby wzruszeń mógł wszelkich uniknąć...
— Widzisz, odezwała się hrabina do córki, że my musimy się oddalić.
— To ja nie pokazując się, będę go pilnować z drugiego pokoju, odpowiedziała Jadzia... ja ztąd nie pójdę. On niema nikogo... siostry, matki... brata, nikogo... ja muszę tu być.
— Dziecko! ale cóż ludzie powiedzą...?
— Cóż ludzie mogą powiedzieć? ja mu jestem i będę siostrą... Pocałowała matkę w rękę... zaczęła płakać, hrabina zrzuciła szal i kapelusz — pozostały obie.


Na sofce brudnéj w hotelu leżał rozciągnięty Kanarek z cygarem w ustach, przywołany felczer obwijał mu zranioną rękę, on syczał i klął, bo się powstrzymać nie mógł... Na humor, jak Pasek powiada, wypił szklankę portweinu, ale ta podniosła w nim tylko draźliwość a wesela nie dała... przyjaciele i znajomi zaczęli się cisnąć do gospody, bo już zasłyszano coś o pojedynku i rozpytywano bohatera, ale ten milczał zły i cygaro