Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/250

Ta strona została skorygowana.

sparłszy się na ramieniu poczciwéj kobiety, wyszepnęła. On umiera... a mnie tam nie ma!
— Któż, proszę panny...
— On, ja jego jednego na świecie mam, brat... brat... najdroższy! on...
— Toć by pannę puścili do niego.
— Nigdy w świecie?
Stachowa westchnęła, strasznie się jéj żal zrobiło biednéj dziewczyny... poczęła chodzić po izdebce i powtarzać.
— Cichoż no, cicho... moja panno... zobaczym, może się co zrobi...
Ale czyżby nie puścili?
— O! o tém mowy być nie może...
Stachowa chodziła, myślała, siadła na krześle u drzwi i myślała znowu i zdawała się walczyć z sobą, a co spojrzała na lamentującą, to ręką zamachnęła — No, cóż tu poradzić, kiedy rady niema!!
Już by nawet powinna była odejść, ale porzucić tak téj swojéj biednéj panienki nie umiała, nie mogła...
Trwało to z dobry kwadrans...
— Moja panienko, odezwała się nakoniec... czy gdybyście wyszli, to byście późniéj wrócić chcieli, czy nie?
— Ja nic nie wiem...
— Bo, no, tak przypuściwszy, że byś uciekła, to