Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/252

Ta strona została skorygowana.

wyjściu waszém, dopiero ja tu łomotu narobię, co się cały klasztór zleci...
Stachowa się uśmiechała... Lena upadła przed nią na kolana, nie mogąc mówić z radości ściskała ją i całowała...
— Cichoż! cicho! odparła poczciwa kobieta... a żywo w drogę... obaczcie ino, czy kogo w korytarzu niema i spuście drzwi na klucz...
To mówiąc, narzucała na nię swoją chustkę, opinała, dała jéj kosz na plecy... i wyczekawszy, gdy się po korytarzu nikt nie snuł, pożegnała ją i puściła. Lena zamknęła drzwi na klucz, otuliła się jak mogła najlepiéj. Sama niewiedziała jak się przesunęła przez pierwszy korytarz... nie spotkawszy prawie nikogo... i dochodziła już do furty, gdy po za nią hałas jakiś i wrzawa słyszeć się dały... Była pewna prawie, że przedwcześnie odkryto jéj ucieczkę, ale postanowiła próbować szczęścia, pospieszniejszym krokiem zdążyła do furty, siostra mówiąc pacierze otworzyła jéj drzwi... była na ulicy!... postawiła kosz przy bramie i wiedząc, że z za muru widzianą być nie może, poczęła biedz żywo... mrok padał... tłum pociągał jakiś z pogrzebem bliską uliczką... utonęła w nim... Co się działo w klasztorze... Bóg wiedział, ale ona była wolną! wolną!!
To uczucie swobody po długiém zamknięciu, jakiém szczęściem napełnia serce, jeśli ono nie zaschło i nie-