Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

Właśnie dwa jeszcze nakrycia dodatkowe przynieść kazał Świętosław, gdy we drzwiach od tak dawna oczekiwany ukazał się p. Izydor.
Ktoby nie znał téj znakomitości — mógłby ją był łatwo wziąść za ulicznego artystę; tak był zbrukany, odarty, opuszczony, niepoczesny. Słusznego wzrostu, postawy wojskowéj, z wąsem ogromnym, długą twarzą z za różowych tonów wpadającą gdzieniegdzie w sine, z włosem szpakowaciejącym, p. Izydor ruchy miał niedźwiedziowate, niezgrabne, ciężkie, ale w rysach zmęczonych zużył mu się dowcip, a na ustach śmiało urągowisko z całego świata.
— Ot... jest... już kogoś złapał! zawołał, postrzegając Drabickiego... i siedzi za stołem...
— Nie jam złapał, ale mnie złapano tak łaskawie, odparł Redaktor.
— To wszystko jedno... wyjdzie na — złapał Kozak Tatarzyna... w końcu złapanym pewnie nie ty zostaniesz... dodał, śmiejąc się i zbliżając p. Izydor.
— Bądź pan łaskaw nas poznać z sobą — rzekł Młyński.
— Pan podkomorzyc Młyński... pan Izydor...
— Bardzo mi przyjemnie, poznać tak znakomitego literata... dodał Świętosław.
— Stój! stój pan, nie ekspensuj się, spójrzyj na szpakowaciznę i chciéj wierzyć, że ja się już w komple-