Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/263

Ta strona została skorygowana.

— Więzienie! klasztór! ja nie wiem... to istota zgubiona, jeśli sławy nie można, duszę jéj ratować potrzeba...
Sopoćko zamyślony zamilkł... pocałował ją w rękę, westchnął i wyszedł... Ale kilkanaście ledwie kroków oddalił się do domu hrabinéj, gdy posłyszał — upadam do nóg i ujrzał naprzeciw siebie stojącego ze wzrokiem bazyliszkowatym uśmiechającego się p. Drabickiego.
— Upadam do nóg p. Barona! powtórzył Drabicki — jakże szacowne zdrowie? dobrze? Widzę z obiadku od hrabinéj... która słynie z kuchni wykwintnéj.
Sopoćko nie wielką miał ochotę prowadzenia rozmowy, ale Drabickiego pozbyć się nie było łatwo... a przytém rozmaite względy nie dozwalały go sobie narażać, — człowiek był z natury złośliwy, miał w ręku dziennik, mógł wplątać w wiadomostki brukowe i Sopoćkę i klasztór i siostrzenicę i — bezbożne stworzenie — i całą ową pobożnych ludzi gromadkę. Nie sposób, żeby nie wiedział o wypadku, bo Drabicki miał naturalnie płatnych zbieraczy takich ciekawostek brukowych, którzy mu je znosili, biorąc od wiersza po kilka groszy. Choć więc i pilno było się coś dowiedzieć i radby się go pozbyć i wcale na uśmiech mu się nie zbierało, nieszczęśliwy Sopoćko począł się dla rozbrojenia nieprzyjaciela uśmiechać... ale tak, jak gdy wypieszczony