Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/268

Ta strona została skorygowana.

klękał, rwał się wychodzić, stawał to w progu pokoju Sławka, to z niego uciekał — słowem walczył z sercem i obowiązkami, nie mogąc wynaleść drogi, którą mu iść należało.
Nigdy jeszcze w życia ważniejszych wypadkach tak srogiéj nie podpadł wątpliwości, zawsze od pierwszéj chwili czuł i widział, dokąd miał iść — teraz po raz pierwszy litość, przywiązanie do ucznia, złamało go.
— Pójdę ztąd — mówił do siebie — po co ja tu? jam mu już niepotrzebny wcale... a patrzeć na tę nieprzyzwoitość, uświęcać moją przytomnością niejako to położenie fałszywe... nie godzi się! nie godzi się! nie godzi! Pożegnam go i pójdę...
Potém już zebrawszy męztwo na pożegnanie... poczynał się reflektować.
— Tak! pójdę! łatwo to powiedzieć... ale wychodząc, zostawię ją tu panią... on chory... ta się tu wprowadzi i osiądzie... potém obowiązki wdzięczności... nałóg... Nie! nie! winienem przysługę podkomorzynie... dosiedzieć, zapobiedz, zreflektować... Uczynię jéj uwagi, ręczę, że się da namówić, aby sobie przecie poszła... ale trzeba powoli i ostrożnie...
Tak mówiąc, wzdychając co chwilę, cały dzień nic w usta nie wziąwszy, Kanonik ku wieczorowi osłabł, ledwie trochą kawy czarnéj się odżywił i znowu chodził, dumał a wzdychał.