Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/269

Ta strona została skorygowana.

Zmierzchało już i świece zapalono... Lena u stóp łoża na ziemi klęczała na dywaniku, sparta o poręcz, patrząc często w oczy Sławka... który nie wiele jeszcze mógł mówić...
Kanonik przesuwał się niekiedy około drzwi, rzucił okiem, potrząsł głową, pomruczał coś i chodził tak, niby na straży... W tém po cichuteńku otworzyły się drzwi główne i na palcach, ostrożnie... wsunęła się kobieta zakwefiona, widocznie (jak z ruchów poznać było można) młoda, przestraszona... onieśmielona... stanęła...
Kanonik zobaczywszy ją, osłupiał... Nie dość było jednéj... jak na przekorę jemu los zsyłał jakąś drugą nieznajomą... W pierwszéj chwili nic mu na myśl nie przyszło tylko zdumienie nad zepsuciem tego ukochanego Sławka, który tyle niewiast bałamucił.
— A! bezbożnik! zawołał w duchu.
Nieznajoma zobaczywszy niespodzianie Kanonika, także przestraszona o krok się cofnęła... milczący stali tak przeciwko sobie. Zdawało się, że biedna owa istota zechce uciec... Kanonikowi również zbierało się na łzy i ucieczkę... Myślał, otrząsłszy proch ze stóp swych, wyjść co rychléj z tego domu...
W tém drząca ręka podniosła zasłonkę i Kanonik poznał — Jadzię... odetchnął wolniéj — boć był pewnym, że przybyła matką.
— A! to wy! zawołał ucieszony... a mama...