Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/270

Ta strona została skorygowana.

— Mamy niema! ja sama jestem, odezwała się po cichu Jadzia, byłam niespokojna o Sławka... przybiegłam na chwileczkę...
— Suma? jakto? może i bez pozwolenia?
— A! ojcze! mój ks. Kanoniku, żywo poczęło dziewczę... ale nie łajże mnie, już i tak dobrą burę zniosę od mamy, alem się oprzeć nie mogła...
To mówiąc, posunęła się o krok, a staruszek w téj chwili z rozpaczą sobie przypomniał, że u łoża Sławka była Lena... Zaczął drzeć ze strachu, drzwi powoli przymknął i bądź co bądź, postanowił bronić wnijścia — ale jak? jakim argumentem i bronią? co tu począć!
Na samo przypuszczenie, że to dziecię nieświadome świata, niewinne, może się tam spotkać z tą... nieznajomą... jakąś niewiedzieć zkąd... kobietą, Kanonikowi robiło się słabo.
— A! ratujże mnie Boże i siły dodawaj! rzekł w duchu.
Jadzia zobaczyła, że drzwi zamknął staruszek i zarumieniła się.
— Chciałabym choć na chwilkę Sławka zobaczyć, rzekła...
— Ale... moja hrabianko... daję słowo... niepodobieństwo... śpi... doktor zakazał pod groźbą śmierci, żeby do niego nikogo, ale co się zowie nikogo, nie puszczać.