Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/271

Ta strona została skorygowana.

— Nikogo! przerwała Jadzia, ale ja! ja tu byłam w pierwszéj chwili, ja się przecię nie liczę... przyjdę na palcach i odejdę, nie powiedziawszy słowa... nie zrobię najmniejszego szmeru...
I złożyła rączki z minką błagającą, a w oczach dojrzał ks. Kanonik świecące łezki.
— Już moja dobrodziejko, rzekł stanowczo, żebyś mnie na nie wiem co zaklęła — nie puszczę... bo nie mogę! nie mogę! Bogiem się świadczę! to niepodobieństwo. Proszę mi wierzyć...
— Tylko zajrzeć!
— Ani nawet do drzwi się przybliżyć! odparł Kanonik... nie mogę...
Rozmowa była cicho prowadzoną, ale ci chorzy mają tak podraźnione nerwy, a słuch zaostrzony!
W chwili, gdy Kanonik bronił wnijścia zażarcie, — Sławek usłyszał rozmowę, począł się domyślać czegoś, choć nie zupełnie i zawołał przez drzwi...
— Ojcze... Kanoniku, od kogoż tam tak bronisz mnie... ojcze!
Posłyszawszy głos Jadzia, leciuchno odsunęła staruszka, porwała za klamkę i z odwagą nieopatrznego dziecięcia, blada, drząca ale pełna energii jakiéjś dziwnéj — weszła.
Kanonik oczy sobie zasłonił i jak omdlały padł w krzesło...